Atak na Łódź! (część 2.)

Dzień 2. i 3. - Zaczynają się schody...
Kwestię swojego wyżywienia potraktowałem w Łodzi w sposób skrajnie budżetowy. W ten sposób wstałem rano w poniedziałek i zawitałem akurat na otwarcie Tesco o godzinie 7:00. Śniadanie spożyłem na świeżym powietrzu. Prawdopodobnie więcej energii zużyłem chodząc po okolicy niż zyskałem jedząc, ale mniejsza o to.


Widok na plac z mojej śniadaniowej ławeczki.

Eskalacja wrażeń nastąpiła w okolicy godziny 9:00. Najpierw, w drodze powrotnej do domu studenta po kolegów, starałem się zaopatrzyć w przybory plastyczne. Kandydaci z mojego pokoju przywieźli ze sobą kredki, ołówki, gumki i farbki, a ja założyłem, że w tak wielkim mieście jak Łódź ich zakup nie będzie problemem. BARDZO się pomyliłem. Dopiero w szóstym kiosku udało mi się kupić ołówek - i to automatyczny (!). Sklepy plastyczne były otwarte najwcześniej od 10:00. Ostatecznie, po nerwowej bieganinie, uzbroiłem się w długopis jednorazowy czarny i... kredki Bambino.

Zdyszany, przybyłem na miejsce. Szkołę oglądałem już sobie poprzedniego dnia przez płot. Na jej terenie jest całkiem spory kompleks budynków różnego przeznaczenia; akurat w trakcie mojego egzaminu jeden był remontowany, co świadczy o tym, że infrastruktura cały czas się rozwija. Jest tam też trochę nieźle utrzymanej zieleni, ławeczki, cień - prawie jak w parku.

Na miejscu czekał mnie dość ciężki - prawie śmiertelny - szok. Ponad 90% osób miało ze sobą podręczne teczki wielkości drzwi wypełnione na ogół obrazami oraz szkicami formatu A0. Wygląda na to, że na filmówkę ściągnęły zastępy absolwentów liceów plastycznych i kursów, którzy (jeszcze? już?) nie znaleźli miejsca na najbliższej ASP. Prace plastyczne miały się przydać dopiero 3. dnia. Sam dysponowałem... segregatorem z zeszytowymi czarno-białymi rysunkami.

Wreszcie nadeszła godzina egzaminu. Podzielono nas na grupy i zaprowadzono do sal, które o dziwo wyglądały jak najzwyklejsze szkolne "classroomy". Ogólnie rzecz biorąc, pierwsza dwudniowa część egzaminu polegała na rysowaniu po ok. 6 godzin dziennie z półgodzinną przerwą. W praktyce dawało to około 7 godzin spędzonych na terenie szkoły. Teraz czas na szczegółowe opisanie egzaminacyjnych zadań.

Pierwszym zadaniem było stworzenie projektu scenografii [filmowej] na podstawie tekstu literackiego. Mieliśmy opis nadmorskiego miasteczka, z którego można było zilustrować dowolny, mniej lub bardziej szczegółowy, fragment: drewniane budki na plaży, domy na wybrzeżu, targowisko. Mieliśmy na to około 3 godzin.

Następnie musieliśmy wykonać projekt postaci. Obejmował on cztery rysunki. Trzeba było zaprojektować postać opierając się na wyglądzie lub cechach wybranego z podanych przedmiotów martwych, takich jak: lampka nocna, ciężarówka, gramofon, aparat fotograficzny, a następnie ująć ją w trzech pozycjach: siedzącą, stojącą i w ruchu oraz przedstawić w wybranym otoczeniu, np. w bibliotece, kinie, na boisku... Na to mieliśmy również około 3 godzin.

W drugim dniu zadanie było tylko jedno, acz konkretne. Trzeba było narysować storyboard (około 15 ilustracji - kadrów) do filmu na podstawie wymyślonego scenariusza zainspirowanego jednym słowem-kluczem. W tym roku było to "lustro". Mogło być gorzej; podobno rok temu był to "wiatr". Czasu wystarczy, lecz mnie nie pozostało go zbyt wiele; pracowałem praktycznie do ostatniej chwili. Właściwie najważniejsza - i czasochłonna - część tego zadania to nie tyle samo rysowanie/malowanie ilustracji, co wymyślenie dobrej interpretacji słowa-klucza. Przy czym praktycznie niemożliwe jest przewidzenie, czym możemy przypodobać się komisji. Jak powiedział jeden z "komisarzy": "To jest sztuka". W miarę pewne jest to, że doceniane są pomysły zawierające rozmaite metafory oraz... pozbawione dialogów. W przerwie rozmawiałem trochę na temat pomysłów kandydatów; były ogromnie zróżnicowane, a mój wydawał mi się najbardziej idiotyczny.

W drugim dniu po egzaminie z rysunku nastąpiła jeszcze prezentacja prac własnych kandydatów. Miała ona nikły wpływ na decyzję o "przejść albo nie przejść" kandydatów, więc można ją potraktować po macoszemu. Faktem jest jednak, że miażdżąca większość ludzi rozłożyła do oglądania na podłodze studia filmowego po prostu piękne prace: obrazy i rysunki. Swoim zwyczajem stałem się jednak wyjątkiem od tej reguły prezentując kilka stron rysowanego przeze mnie jeszcze w gimnazjum komiksu "Przygody Konia Agenta".

Wreszcie, około godziny 19:00, wywieszono kartkę z listą przyjętych do drugiego etapu. Proporcje liczbowe świadczą o ostrej konkurencji: na około 80 kandydatów, do drugiego etapu eliminacji zakwalifikowało się 17 osób, które w ciągu następnych dwóch dni walczyły o jedno z około ośmiu miejsc na roku. Elita, panie!

W tych dniach egzaminacyjnych radziłem sobie ze "stresem" w najlepszy znany mi sposób - pijąc piwo. Wybrałem się nawet na poszukiwania praktycznie nieznanej poza województwem lubelskim, a wyśmienitej "Perły"; znalazłem ją dopiero w najbardziej wypasionych mega-delikatesach "Alma", oto dowód:


Tak naprawdę, była też w kilku Żabkach.

Dzień 4. - Powrót na tarczy
Ponieważ we wtorek było trochę zbyt późno na powrót do domu, byłem zmuszony przenocować się jeszcze raz przed wyprawą.

Obudził nas o 5:00 rano nowy lokator, który przyjechał na kolejny egzamin (?), tym razem na jakiś inny, bardziej powszechny kierunek (140 miejsc, panie!). Sytuacja ta nawet za bardzo mnie nie wkurwiła, bo przybysz okazał się bardzo zabawny i miły (chyba nawet nas czymś częstował).

Zanim opuściłem Łódź, postanowiłem tego ostatniego, wolnego dnia, jeszcze trochę "pospacerować", co oznaczało oczywiście wielogodzinne katowanie podeszw i łydek (chcę zaznaczyć, że przełaziłem w ten sposób chyba ze 12 godzin w ciągu całego pobytu). Jakiś czas przed wycieczką kolega podsunął mi dedykowany sklep z ogromnym wyborem różnych piw ("Zofmar", ulica Pomorska 116 jakby co); jednak nie było mi dane go odwiedzić. Po prostu zabrakło mi na to czasu! Ostatecznie poszwendałem się chwilę po Manufakturze...



...oraz zahaczyłem o Bałuty - wylęgarnię łódzkich muzyków, z OSTRym na czele.


Wprawdzie "Stare", ale zawsze "Bałuty". "Bałuty welcome to..."

Podsumowanie
Nie byłbym sobą, gdybym nie stwierdził, że atak na Łódź był jedną wielką stratą pieniędzy. Poza tą drobnostką, mogę wyliczać same plusy mojej samotnej i bezowocnej wycieczki: pięknie wyrzeźbiłem łydki i ugniotłem podeszwy w Najkach dzięki szwendaczce, przyczyniłem się do rozwoju łódzkiej gospodarki przez zakupy w lokalnych sklepach i barach, zyskałem bezcenne około-filmówkowe doświadczenia, poznałem dwóch ludzi z Wałbrzycha (pozdrawiam!), nieco schudłem pod wpływem oszczędnej diety i wysiłku, nacieszyłem oko widokami pięknych i oryginalnych miejsc metropolii. Za rok zaatakuję ponownie. Kto wie, może tym razem na poważnie...?

Łódź atakował i sprawę zdawał,
Michał.

26.09.2009 | Dodaj komentarz | Zobacz komentarze (0)

Komentarze:

Menu:

Strona główna Zobacz wszystkie posty
Powrót do theGabrysz.pl

Linki:

G.F.Trotuar WeFunk Radio cirkkkus 8bitcollective.com Mandy.com

Ranking piw:


Wojak JE Kowboyskie Sarmackie Fasberg Fort Pils Keniger VIP Staropolskie